Hiniuial
Administrator
Dołączył: 06 Maj 2007
Posty: 18
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/10
|
Wysłany: Wto 8:04, 22 Maj 2007 Temat postu: Moce Niepokonane |
|
|
Może jeśli tu je zamieszcze w końcu zbiorę siły by je skończyć? T maje najbardziej dopracowane i dociućkane dzieło - pisze je z przerwami 3 lata, z tego dwakroć zaczynałam od zera i teraz jeśli je ukończę, to wydrukuje całość na najdroższym papierze jaki znam i tryumfalnie spale na stosie.
Będę wrzucać po kawałku, bo to długi shit...
Rozdział I:
Zielone lasy XI Wanatu powoli budziły się do życia. Niewiele osób decydowało się na zamieszkiwanie posępnej głuszy. W wielu miejscach, wyraźne pozornie drogi urywały się na bagnach i uroczyskach, a między konarami starych drzew odbijały się zaklęcia pamiętające jeszcze Odrodzenie Świata. Lecz nawet gdyby nie zwracać uwagi na wszelkie magiczne anomalie, to nie wszystkie zamieszkujące las zwierzęta były przyjaźnie nastawione. Knieja obfitowała w zwierzynę, więc wilki nie atakowały bez wyraźnej zaczepki, zresztą z damarczykami łączył je układ stary jak obie te rasy. Jednak wejście w drogę zirytowanego niedźwiedzia, któremu ktoś przerwał zimową drzemkę z reguły nie kończyło się ciekawie.
Co zatem sprawiało, że ta nieprzyjazna kraina była zamieszkana? Cóż, wolność. Damarem rządziły setki praw, pisanych i niepisanych, a każdego z niech należało bezwzględnie przestrzegać, by liczyć na szacunek innych. W lesie każdy sam stanowił sobie prawo. Dlatego, w samotnych chatkach pośród drzew i niewielkich rozsianych na polanach osadach można było napotkać damarczyków o silnych osobowościach pochodzących z wszystkich warstw społecznych. Od prostego chłopa, po brata Pathawana.
To właśnie brat panującego obecnie nad Damarem Dartha XII, nie po raz pierwszy zresztą w swoim życiu stwierdził, że wstał dziś lewą nogą. I nawet nie chodziło o gniazdo os, które odkrył na strychu swojego leśnego domostwa, ani o całą serie bolesnych użądleń. Gdzieś, w głębi serca czuł, że dzieje się coś niedobrego. Ktoś go wołał. W końcu postanowił sprawdzić. Powierzył cały swój dobytek w pieczy jedynego sąsiada – Darka, a sam osiodłał konia i ruszył w stronę głównego traktu.
Chmura, na której znajdował się dom Sanda i jego siostry – Sol podpłynęła do Niekończących Się Schodów i zatrzymała się przy nich łagodnie. Wiatr, który do tej pory popychał ją przez przestworza gdzieś znikną. Młodzieniec postanowił dokładniej przyjrzeć się tym słynnym schodom, sięgających od samej ziemi do zamieszkiwanych przez sonerów partii chmur. Chwile kontemplował nad żelaznymi szynami, po których niegdyś jeździły wózki wwożące cegły z dołu. Sando zagwizdał. Rozejrzał się w koło i zobaczył nie domknięte drzwi od składziku, w którym niegdyś zostawiano potrzebne do budowy narzędzia, a teraz… Teraz nie wiadomo, co mogło się tam znajdować i z tego powodu chłopak zaraz postanowił tam zajrzeć. Poza pajęczynami, zakurzonymi pułkami i stadkiem myszy znalazł tam całkiem jeszcze sprawne podwozie wózka towarowego, wraz z kołami, oraz kilkanaście desek. Sando zaraz zakrzątną się i jeszcze przed wieczorem miał już drewnianą skrzynie, którą prowizorycznie połączył z podwoziem wózka. Z niemałym trudem dotoczył wózek do szyn, poczym wskoczył do środka i mocno odepchną się rękoma od ściany. Wózek ruszył, najpierw powolnie, lecz z każdą chwilą przyspieszał. Minutę później Sando jechał rozpędzonym wózkiem po spiralnie opadających w dół schodach i wrzeszczał w porywie wymieszanej ze strachem radości.
Gdy wózek dotarł, w niespodziewanie krótkim czasie, do początku schodów i jego ciężkie koła zaryły się w ziemi, niedbale przymocowana skrzynia poleciała jeszcze kawałek dalej, ostatecznie roztrzaskując się na kawałki, a Sando przekoziołkował kilka metrów i zderzył się z stojącym samotnie dębem. Przez moment półleżał skrzywiony, bo kręciło mu się w głowie, poczym spojrzał na dąb, schody, resztki wózka, i zaśmiał się serdecznie.
- A jak teraz wrócisz na górę, mądralo? – Zapytał jakiś staruszek, który przejeżdżał pobliską drogą na prawie pustym wozie ciągniętym przez srokatą klacz.
- Po schodach, to chyba jasne! – Oświadczył Sando.
- Zajęłoby ci to kilka tygodni, a ty nie masz ze sobą ani odrobiny prowiantu. – Zauważył staruszek, zatrzymując powóz.
Młodzieniec speszył się.
- Mam dla ciebie interesującą propozycje. Jeżeli pojedziesz ze mną, zagwarantuje ci utrzymanie. – Obiecał starzec.
- Nie wiem... Moja siostra z pewnością się martwi....
- Jeżeli zostaniesz tu i będziesz próbował radzić sobie samemu, to będzie miała do martwienia się powód. Ten świat jest zupełnie inny od waszego. Sam nie dasz rady. Radzę ci skorzystać z zaproszenia.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, i teraz z wszystkich szczelin w ziemi ciemność podnosiła swoje macki. Droga przez las była ponura i wąska, niskie gałęzie zwieszały się nad jadącym nią hobbitem jak szpony mitycznych bestii. Trakt skręcał lekko, jednocześnie cały czas wspinając się łagodnie po zboczu niewielkiego wzniesienia. Gdzieś w oddali zawył wilk. Drugi mu odpowiedział. Przez chwile pod gwiazdami rozbrzmiewała pełna żałości pieśń, po czym nastała przejmująca cisza, przerywana tylko trzaskaniem gałązek pod kopytami kucyka. Po chwili odezwała się sowa. W krzakach coś zaczęło trzaskać i pochrząkiwać.
- Jednak wole gwar miasta. – Powiedział Olfo, bardziej do siebie niż do kogoś innego.
Jednak z za pleców odpowiedział mu spokojny, kobiecy głos.
- Chciałeś jechać, więc pojechaliśmy. Choć na twoim miejscu nie przejmowała bym się słowami tej starej wiedźmy. „Przeznaczenie spotkasz w Damarze”... No, chyba, że przeznaczone ci żeby rozszarpały cię dziki.
Znów zapadło milczenie, przerwane tylko przez pochrząkiwania dochodzące z przydrożnych zarośli. I nagle i one ucichły, a hobbit zatęsknił nawet za tym drażniącym odgłosem. Na szczycie wzgórza drogę przegradzała im postać. Ubrany w czerń jeździec na czarnym rumaku, stał, dobrze oświetlony blaskiem księżyca w miejscu gdzie drzewa rozbiegały się na boki i droga stawała się szersza. Mimo że noc była ciepła, twarz skrywał głęboko naciągnięty kaptur, pod którym żarzyły się lekko czerwone oczy. Nieznajomy miał nieco ponad dwa metry wzrostu, ale nocne cienie zdawały się czynić z niego olbrzyma. Koń zarżał i nawet w tym rżeniu było coś demonicznego.
Olfo jechał dalej, mając niemiłe odczucie, że choć dla niego jest tu ciemno, czerwone oczy widzą go dokładnie jak w dzień. Ukradkiem zacisną palce prawej ręki na rękojeści długiego, cienkiego sztyletu.
Liście na ziemi szeleściły pod kopytami kuca, który szedł powoli i raczej bez entuzjazmu. Kolejne kroki zbliżały do siebie dwóch nocnych wędrowców. Gdzieś za sobą hobbit usłyszał szept.
- Nie bój się. Jestem z tobą.
To jakoś dodawało otuchy.
- Jeśli ty odważysz się sam dostrzec aż do Sali Objawień, to ja zgolę brodę! – Oznajmił krasnolud, poczym wlał w siebie niespełna litrowy kufel piwa. – TFU! Co to ma być?! Krowie siki?
- Wybacz Moi... Elfowie nie specjalizują się w warzeniu piwa. Wolimy... Wykwintniejsze trunki. – Odpowiedział siedzący naprzeciw niego przy stole jasnowłosy elf, jakby na pokaz przyglądając się chwile światłu załamanemu w rubinowej zawartości jego kieliszka, poczym upił mały łyk wina i kontynuował. – Ależ oczywiście, że dotarł bym tam, gdybym zechciał. Jeśli bym stchórzył, równie dobrze mógł bym przyjść na oficjalna audiencje u Jego Wysokości Tantarion’a Perlaime’a w ubrani mojej babci Nimuial’i.
- Nie wiem, w co ubiera się twoja babcia, ale stawiam moja brodę w zakład, że tam nie pójdziesz, a jak pójdziesz, to i tak nie dotrzesz do celu bez pomocy! – Oznajmił Krasnolud. Kilku elfów przyglądało się sporowi z rosnącym zainteresowaniem.
- A ja zakład przyjmuje! Walczyłem z Damarczykami, kiedy twoi dziadowie nosili pieluchy! Wyruszę już jutro, i radzę Ci, idź zaraz moim śladem, bo posądzę cię o tchórzostwo. Poza tym uroczo będziesz wyglądał, nie dość, że łysy, to jeszcze bez brody.
- AGH!
Szybki tętent kopyt zbliżał się, co skłoniło podróżującego samotnie linora do odwrócenia się. Jeździec pędził galopem, a z pod kopyt jego rumaka unosiły się obłoczki kurzu. Zbliżając się do wędrowca zwolnił i przyjrzał mu się uważnie.
- Czyżby oślepiała cię moja uroda? – Zapytał bez cienia zażenowania linor.
Dosiadający gniadego rumaka mężczyzna parskną śmiechem.
- Że co niby? Ty mnie za jakiegoś nie normalnego masz? Po prostu zastanawiam się, dlaczego jesteś taki... No... Zielony?
Linor popatrzył na nieznajomego z lekką irytacją.
- Wszyscy z mojego gatunku mają zieloną skórę. Nie wiedziałeś? Ale może zamiast zadawać niegrzeczne pytania przedstawił byś się i powiedział, dokąd tak pędzisz?
- Jestem Arnold syn Amrolda. A pędzę przed siebie, jak widać.
- Arnold syn Amrolda? Gdzieś słyszałem... Hm, nieważne! Ja jestem Narcyz, z Tushowa i jestem najpiękniejszy.
- Narcyz, tak... Najpiękniejszy? Niech ci będzie, powiedzmy, że ja się nie znam. A dokąd ty się udajesz, Narcyzie?
- Miałem sen. – Konspiracyjnie wyszeptał linor.
- Wiele osób miewa sny.
- Nie zwykły sen! - Narcyz zdawał się być zniecierpliwiony. – W tym śnie zostałem wybrany!
- Wybrany? Do czego?
- Jak to, do czego? Zostałem wybrany i tyle! – Oznajmił Narcyz, jakby to wszystko wyjaśniało. – To, co mam zrobić, jest tajne! Ale to musi być coś ważnego, skoro Wielcy powierzają to mnie!
- Zapewne... Coś mi mówi, że lepiej będzie, jeśli będę ci towarzyszył, zielony kolego. Może twoje przeznaczenie nie powiedzie mnie do rzeczy wielkich, ale na pewno do zabawnych. – Zauważył mężczyzna schodząc z konia. – Poza tym w dwóch zawsze ciekawiej się podróżuje.
- A skąd pewność, że pozwolę ci na zaszczyt towarzyszenia mojej osobie?
- Bo jeśli będziesz sam, nie będziesz miał, przed kim się popisywać?
Linor popatrzył na niego z wyrzutem i prawie trzy minuty nie odzywał się, demonstrując wszem i wobec swoje obrażenie, po czym zaczął nie mający końca monolog na temat własnej osoby. Tym czasem Arnold zastanawiał się ile dostał by za niego w swoim rodzinnym mieście, sprzedając go do cyrku dziwadeł.
Sando patrzył na czarodzieja zastanawiając się nad czymś.
- Nie wiem... – Przyznał w końcu.
Jakby szukając rozwiązania przyglądał się Niekończącym Się Schodom. I wówczas zobaczył, że nie kończą się one na poziomie ziemi, ale prowadzą w dół. Co więcej, po schodach ktoś wchodził. Usłyszał zbliżające się głosy.
- Wątpię, by kiedykolwiek Aremowie stworzyli budowle równie potężna jak ta. – Powiedział niski, ciepły, męski głos.
- Może i jest większa od wszystkich naszych dzieł.. – Przyznał mu drugi, odrobinę wyższy i twardszy w brzmieniu. – Ale spójrz na to... Żadnego wykończenia! Schody może są wielkie, można nawet przyznać, że funkcjonalne. Ale wyglądają jak porzucone w trakcie budowy!
- Nie bądź taki surowy... Kilka pokoleń ludzi je budowały. Zresztą, tam, na samym dole, gdzie ludzie nie mogli dotrzeć, jest nasza część budowli. Wątpię, byś kiedykolwiek zdołał tam dotrzeć, ale gdybyś ją zobaczył, stracił byś głos z zachwytu.
- To się nie liczy, Igni. Jesteście zdolni roztopić skałę i formować ją jak masło. To nie ma nic wspólnego z porządną, kamieniarska robotą!
- Zazdrościsz. Twoja sprawa.
Głosy zbliżały się do powierzchni, aż oczom Sanda ukazały się dwie postacie. Pierwsza z nich nie przyciągała specjalnie uwagi – wysoki mężczyzna o szarawej skórze i kanciastych rysach szedł trochę z przodu, oglądając się przez prawe ramie na postać wchodzącą za nim. A był powód by się obejrzeć. Drugi mężczyzna, trochę niższy i smuklejszy, wydawał się tylko na wpół materialny. Jego skóra przypominała w barwie rozżarzone do czerwoności żelazo, a włosy, początkowo ogniście rude, faliście unoszące się ku górze, ostatecznie stawały się prawdziwym płomieniem. Brązowe oczy miały w sobie coś drapieżnego.
Kiedy obaj dostrzegli Sanda, wydawali się trochę zdziwieni.
- Z reguły napotyka się tu wędrowców z daleka, ale widzę, że dziś odwiedza nas ktoś aż spod nieba! – Zauważył ten ognisty i wyciągną rękę na powitanie. – Jestem Ignem z Fernionu, a to mój przyjaciel arem Agat. Z kim mamy przyjemność?
- Jestem Sando z Sonerii. – Przedstawił się Sando, poczym popatrzył na starca, który kilka minut temu zaproponował mu wspólną podróż. – A to jest...
- Horgewerin. Horgewerin z Mglistej Wierzy.
- Ten czarodziej? – Zdziwił się Agat. – Miło poznać. W mojej ojczyźnie wiele o Panu się mówi. A co sprowadza tak znaną osobę w to zapomniane przez bogów i ludzi miejsce? – Zapytał.
- Na zapomniane to ono nie wygląda. – Zauważył mag śmiejąc się. – Przybyłem tu, bo dla tego świata nadszedł czas zmian. A wy w tych zmianach będziecie uczestniczyć. Chodźcie, starczy miejsca dla wszystkich.
Agat i Ignem wymienili spojrzenia. Na coś takiego nie byli przygotowani. Ale, czy ktokolwiek jest przygotowany by stawić czoła przeznaczeniu?
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Hiniuial dnia Wto 8:11, 22 Maj 2007, w całości zmieniany 1 raz
|
|